czwartek, 29 lipca 2010

Porwany obłędem

Pamiętacie jak niedawno narzekałem na nudę w pracy i totalne zniechęcenie do robienia czegokolwiek? No to wygląda na to, że wykrakałem sobie młyn, który mnie mieli od dwóch tygodni bez przerwy. A wszystko przez to, że mój szef postanowił iść na urlop. Jak zwykle to mnie przypadł zaszczyt użerania się z jego petentami czyli administracyjno-marketingową kombinacją ludzi, dla których wskaźnik to mały dynks z laserkiem do drażnienia kota.

To, że kilka razy byłem bliski popełnienia morderstwa to już szczegół techniczny. Zdaję sobie sprawę z tego, że z racji swojego zawodu mam skrzywione spojrzenie na świat, ale poziom wkurwienia jaki są w stanie wygenerować we mnie ludzie z działu handlowego czasem zadziwia nawet mnie. Pytania typu "klient ma wersję 1.2, w wersji 1.4 dodaliśmy funkcjonalność X, czy jak mu podeślemy sam plik licencji do wersji 1.4 to będzie mu to działać?" już mnie nawet nie dziwią, taki poziom ignorancji jeszcze jestem w stanie znieść. Ale kiedy na prezentacji nowej aplikacji, której specyfikacja została ustalona z klientem przez handlowca, ów szczurek stwierdza, że on w sumie nic nie uzgadniał, ale już po 10 sekundach wie, że klient chciał to inaczej i czemu my nie gadaliśmy bezpośrednio z klientem... No cóż, pozostało zapytać językiem dyplomatycznym czy przyszedł po wiedzę czy po wpierdol.

Jak byłem młody i głupi (teraz już młody nie jestem) to chciałem być szefem zespołu. Myślałem, że to jest fajna fucha gdzie człowiek ma szansę robić fajne rzeczy po swojemu. Później mój światopogląd się wyprostował i z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że to jest najgorsze stanowisko w hierarchii programistycznej kariery. Bo tak naprawdę nie masz żadnej władzy decyzyjnej, natomiast przybywa od cholery pierdół, z którymi trzeba się męczyć. A to zebrania z prezesem i spowiedź z postępów, a to telefony od klientów kompletnie nie związanych z naszymi aplikacjami, a to biurokracja bo ktoś dla kogo C++ to witamina po tuningu wymyślił nową procedurę ISO. Aż dziw, że going postal nie pochodzi od szefów zespołów programistycznych tylko od pracowników poczty.

Ale żeby nie wpadać tak zupełnie w depresyjny klimat to są też plusy tego całego cyrku. Po pierwsze czas w robocie zaczął mi mijać bardzo szybko. Czasem jest taki zamot, że po porannym papierosie koło 9 następnego mogę zapalić dopiero około 14. Dla tych, którzy mnie znają osobiście to dowód, że strasznie zarobiony jestem :) Nie mówię, że chciałbym to kontynuować bo jednak wolałbym grzebać w kodzie, ale skoro nie ma takiej możliwości to pozostaje się cieszyć z prędkości obrotu wskazówek zegarka.

Drugim pozytywem jest to, że paradoksalnie po całym dniu zabawy ze szczurkami nabrałem chęci do robienia czegoś w domu, dla własnej przyjemności. Oczywiście chodzi o programowanie, ale szczegóły pozostawię dla siebie. W końcu jednak chce mi się bawić rzeczami niemal zupełnie z innej beczki, takimi które dotychczas uważałem za zbędne w moim CV.

Nie wiem czy wyjdzie z tego coś konkretnego ponieważ jak każdy programista do pewnego stopnia cierpię na syndrom Not Invented Here i zamiast stosować gotowce wolę obmyślać i pisać coś swojego więc sporo czasu schodzi mi na detalach i problemach dla których istnieją setki rozwiązań dostępnych w sieci. Nie wiem też na ile starczy mi zapału do grzebania w kodzie, za który nikt mi nie płaci. Wiem natomiast, że mnie to bawi i w sporym stopniu rekompensuje rutynę tudzież aktualnie nadmiar emocji w pracy.

A szef wraca w poniedziałek...

4 komentarze:

Paweł Kata pisze...

"Nie wiem też na ile starczy mi zapału do grzebania w kodzie, za który nikt mi nie płaci." -- zrób tak, żeby ktoś Ci jednak zapłacił - choćby za efekt końcowy. Połączysz wtedy przyjemne z pożytecznym. Na Zleceniach i Oferii jest sporo ofert do wyboru dla freelancerów. Może nie ma z nich super kasy, bo wszyscy tam jakoś jadą po kosztach, ale skoro jest to dla Ciebie również przyjemność... Własne projekty (mnie akurat to kręci) też wchodzą w grę.

Anyways powodzenia i dzięki za podzielenie się doświadczeniami z pola walki :-)

grapkulec pisze...

zabawa w robienie zleceń jakoś mnie póki co nie pociąga, natomiast pisanie just for fun nie wyklucza późniejszej komercjalizacji wyników lub samej nabytej w ten sposób wiedzy. akurat w tym co teraz sobie rozgrzebuję bawi mnie ogrom mojej niewiedzy, a z drugiej strony jak już coś zadziała to od razu jest boost motywacyjny do robienia kolejnej rzeczy.

Babel pisze...

Pisanie for fun jest bardzo dobrą rzeczą, zwłaszcza że się przeważnie bierzesz za nowe ciekawe rzeczy.
Zawsze to jakieś hobby...
Zacznij od czegoś małego co jesteś w stanie skończyć :)
Lepsze to niż projekty niedokończone.

Richmond pisze...

Moj szef tez na urlopie i d... mi zawracaja ;) Jeszcze tylko jeden dzien, ale potem jeszcze 3 tygodnie urlopu szefa we wrzesniu.

Prześlij komentarz